przez Staszek » 13 sie 2008, o 07:00
31 sierpnia 1920 roku runął ostatecznie mit o niezwyciężonej Konnej Armii Siemiona Budionnego. Duma Czerwonej Armii, siła która niczym walec taranowała wszelkie przeszkody na drodze nowego, bolszewickiego porządku, czterodywizyjna armia niczym pies z podkulonym ogonem czmychała wgłąb Ukrainy liżąc rany zadane przez zaledwie sześciopułkową 1 Dywizję Jazdy odrodzonego Wojska Polskiego.
Od ponad trzech miesięcy żołnierze polskiej 1 Dywizji Jazdy ostrzyli sobie zęby na kawaleryjskie zwarcie z tym szerzącym zniszczenie i postrach przeciwnikiem. I wreszcie tu – pod Komarowem – starły się ze sobą te kawaleryjskie oddziały.
Ambicja Budionnego pchnęła jego armię pod bramy Zamościa. Kruszyła ona zęby o jego mury dzielnie bronione przez załogę. Kiedy druzgocące natarcie znad Wieprza odepchnęło północny front bolszewicki spod Warszawy również Konna Armia rozpoczęła odwrót spod Zamościa. Nie można było nie wykorzystać takiej okazji. Postanowiono wziąć ją w kleszcze. Od północy wiązała ją 2 Dywizja Piechoty Legionów a od południa miała zadać cios Grupa Pościgowa gen. Hallera w składzie 13 Dywizja Piechoty i 1 Dywizja Jazdy.
W przeddzień bitwy rozlokowała się ona na linii Łabunie – Tyszowce z 13 dywizją na lewym skrzydle i 1 Dywizją Jazdy na prawym. Z niecierpliwością oczekiwano poranka.
Rano 31 sierpnia pierwsza do akcji wkroczyła VII Brygada Jazdy a VI Brygada miała do niej dołączyć aby wspólnie zamknąć kleszcze na trasie odwrotu Konnej Armii z Zamościa na Hrubieszów. Tuż po wymarszu z Komarowa rozpoczęło się oczyszczanie z oddziałów ubezpieczających Budionnego wsi Wolica Śniatycka przez 2 Pułk Szwoleżerów i Antoniówka przez 8 Pułk Ułanów. Celem wstępnego boju – jak mniemał dowódca VII Brygady ppłk. Brzezowski – było wzgórze 255 na północ od Wolicy Śniatyckiej. Dawało ono doskonały wgląd na wycofujące się dywizje Budionnego. Jego zdobycie było drugim zadaniem 2 Pułku Szwoleżerów. Nikt wówczas nie przypuszczał, że właśnie to wzgórze stanie się polem największej kawaleryjskiej bitwy XX wieku – ostatniej takiej w historii.
Wspinający się na wzgórze 255 2 Pułk Szwoleżerów natrafił niespodziewanie na uformowane szyki 4 Dywizji Konnej Armii. Nie zawahali się ani przez chwilę – ta garstka żołnierzy rzuciła się natychmiast na rozwijających się do szarży czerwonych kozaków. Dołączyły doń dwa szwadrony 8 Pułku Ułanów i będący po 20 km marszu 9 Pułk Ułanów. Rozpoczęła się niemal trzygodzinna walka na śmierć i życie. Jak to łatwo napisać, z jaką dumą można o tym czytać: „trzy godziny walki”. Czy ktoś z nas jest choćby w minimalnym stopniu to sobie wyobrazić?
Ileż razy zrywali swoje przemęczone konie do galopu, do galopu po rozmokniętych ulewnymi deszczami kilku poprzednich dni polach, do galopu pod górę, do galopu którego celem było zabić lub zginąć. Ileż cięć wykonały ułańskie ramiona, ileż sparowały ciosów, ilu kolegów tratowanych kopytami wiernych towarzyszy widziały ułańskie oczy. Był upalny dzień. Jadąc w teren po półgodzinie mamy zaschniętę gardło. Trzy godziny… trzy godziny bezlitosnej walki na śmierć i życie. Okrzyki zagrzewające do walki, wszaski rannych i konających, zapach prochu, huk wystrzałów, nieustanny jazgot karabinów maszynowych, porąbane i stratowane ciała towarzyszy broni, konie dobywające ostatniego tchu….trzy godziny. Wytrzymali – zziajani, zakurzeni, z omdlałymi z wysiłku rękoma. Kiedy kozacy zniknęli za wzgórzem 255 kładli się jak stali pod swoimi końmi, których widok - ledwie trzymających się na nogach – tak bardzo niepokoił ppłk. Brzezowskiego. Wiedzieli, że to jeszcze nie koniec. Łapali chciwie te chwile odpoczynku. Cichło pole bitwy a zagłębieniach pól zbierała się w maleńkich kałużach krew ułanów i koni – jak wspomina ppłk. Brzezowski.
Po czymś niespotykanym w takich chwilach, po obiedzie na polu bitwy ruszyli kolumną na wschód zdając sobie sprawę, że muszą zadać kolejny cios znienawidzonemu wrogowi. Kolumnę zamykał najbardziej wykrwawiony 9 pułk, którego ułani prowadzili konie w ręku. Kiedy z lasu za nimi rozległo się kilka strzałów następnie przybierających na sile, ktoś rzucił żartobliwie: „czyżby nowa wojna?”. Bardzo szybko sprawdziły się jego słowa. Na tyłach kolumny pojawiły się zwarte szyki „zagubionej” 6 dywizji Budionnego. Nikt nie wydawał rozkazów, 9 pułk dosiadł koni i stępa ruszył w stronę kozackich mas. Kiedy zwarli się w śmiertelnym boju zdawało się, że nic nie jest w stanie zapobiec pogromowi tego przetrzebionego pułku. Ale już nadchodził 8 Pułk Ułanów. Rtm. Krzeczunowicz prowadził rozwinięte szwadrony kłusem jakby na musztrę. Szanował konie ale i niewiele mógł rozpoznać pod zachodzące słońce. Przeszli w galop. Czy było to łatwe? Znów pod górę, na koniach zmęczonych dopołudniowym bojem do tego stopnia, że rotmistrz swojego Alarma zachęcał płazem szabli do galopu. Pewni swego, o wiele liczniejsi bolszewicy nie tyle nie wytrzymali siły natarcia tak wykrwawionych przecież dwóch zaledwie pułków polskich. Nie wytrzymali przede wszystkim determinacji i zdecydowania ataku ułanów. Walczyli o swoje życie, walczyli o kolegę po prawej i kolegę po lewej w szyku, walczyli o swoje matki, żony, dzieci pozostawione w domach. Czy właśnie o tym myśleli? Kto wie. Poszli zażarci do tego ataku i chyba sami zaskoczeni spostrzegli, że gnają na karkach pierzchających kozaków.
Uszła Konna Armia ostatecznemu pogromowi. Nigdy jednak więcej nie odzyskała już dawnej wartości bojowej a jej dowódca do tego stopnia wstydził się jej postawy, że nigdy w swych wspomnieniach nie przyznał wprost, że pod Komarowem jego armia została pokonana przez polską kawalerię.
My ułani ochotnicy Szwadronu Niepołomice w Barwach 8 Pułku Ułanów księcia Józefa Poniatowskiego byliśmy tam, byliśmy na polach wzgórza 255. Nigdy nie zapomnę wieczornego capstrzyku w przeddzień uroczystości rocznicowych bitwy. Pojechaliśmy konno na miejsce bitwy. Był cichy sobotni wieczór. Nie potrafię opisać co czułem jadąc konno w szyku, z kolegami ze Szwadronu po tych polach. Nie potrafię opisać uczucia kiedy nagle cała okolica „spłonęła” w blasku zachodzącego złocistym kolorem słońca. Może właśnie taki zachód oglądał rtm Krzeczunowicz prowadząc swoich – jak mawiał – ukochanych ułanów do ostatecznej szarży.
Piorunujące wywarła na nas wrażenie wizyta w tym miejscu. Do tego stopnia, że miejsce to i data 31 sierpnia stała się niejako drugim dniem świątecznym naszego oddziału – zaraz po Święcie Pułkowym.
Minęło 88 lat od tamtego dnia. W tym miejscu polska kawaleria napisała epilog swoich dziejów. Nie wolno nam nigdy zapomnieć o tych ludziach, którzy tutaj – nie szczedząc sił ani krwi – wywalczyli sobie i swoim bliskim wolność zadziwiając świat, który w nich zwątpił w tamtym czasie. Pamiętajmy, że wywalczyli tę wolność również dla nas i mamy obowiązek czcić ich pamięć przede wszystkim naszą codziennością. Może zasłużymy kiedyś na ich uznanie. A oni – galopujący Ułani Niebieskiego Szwadronu – przypominają nam o sobie. A wiecie jak między innymi? Kiedy byłem na tych polach pierwszy raz w 2006 roku, podszedł do mnie sędziwy mieszkaniec Wolicy i w krótkiej rozmowie wspomniał: „panie, toż jeszcze nie tak dawno można było wyorać w polu zardzewiałą szablę lub pochwę”. Czyżby w ten sposób przypominali o sobie? Wierzę, że tak właśnie jest!!!