Moja pierwsza gleba nastąpiła dopiero po dwóch latach w siodle. W sumie nie wiem, czemu tak późno, bo na początku jeździłem dość często, nawet kilka razy w tygodniu. Może to zasługa tych co mnie uczyli, że wsadzali na takie konie, które łaskawie mnie nosiły, nie próbując pozbyć się z grzbietu kłopotliwego ciężaru... Aż przyszły czasy sekcji jeździeckiej AZS w Poznaniu.
Kiedy pierwszy raz pojechałem na Wolę, miałem takie przeświadczenie, że potrafię jakoś jeździć. Po pierwszym treningu uświadomiono mi, jak bardzo nie potrafię
Dość szybko też przyszło mi poznać Cisusa.
Był to gniady (chyba) wałach, robiący bardzo sympatyczne wrażenie na pierwszy rzut oka. Ale jak mawia przysłowie, pozory mylą... Czyścić trzeba było go w zamkniętym boksie, bo uciekał, a jakoś nie wiedzieć czemu nie wpadłem na to, żeby go uwiązać. Próbował gryźć i kopać, nie dawał nóg do czyszczenia, nie chciał przyjmować wędzidła, przy wyjściu ze stajni wyrywał się i uciekał, a później... jak zaklęty, co najwyżej kłusował, o galopie można było pomarzyć. Dopiero po godzinne walce z udziałem ostróg i bata ustępował i wtedy stawał się niemalże idealny.
Pojechaliśmy kiedyś w teren... Idąc stępem przez pole poklepałem go i powiedziałem : Cisus, jaki ty dzisiaj grzeczny jesteś. I zaraz pomyślałem : obym tylko nie przechwalił dnia przed zachodem. Nie minęło 30 sekund od tej myśli i leżałem na polu, a Cisus zadowolony stał spokojnie obok.
Później upadków było jeszcze kilka, na szczęście zupełnie niegroźnych. I oby tak dalej...