Strona 2 z 5

PostNapisane: 7 sty 2008, o 18:59
przez pulkownik
To tak żeby grozy nie siać. jeszcze chłopcy się wystraszą i po kawalerii. Jeździectwo to niebezpieczna zabawa i każdy o tym wie. Ale miłość do tego jest silniejsza !!!

PostNapisane: 7 sty 2008, o 19:08
przez Łuki
AMEN

PostNapisane: 7 sty 2008, o 19:15
przez ref-ren
pulkownik napisał(a):To tak żeby grozy nie siać. jeszcze chłopcy się wystraszą i po kawalerii. Jeździectwo to niebezpieczna zabawa i każdy o tym wie. Ale miłość do tego jest silniejsza !!!



-Oczywiscie Pukowniku... ja nadal jezdze konno i nadal kocham swojego Shoguna
ale kon to kon... a ziemia nie zawsze jest laskawa....

/ref-ren/ Szwajcaria

PostNapisane: 7 sty 2008, o 19:39
przez pulkownik
Tak więc (piszę o nas) Albo to głupota, albo fantazja, albo wielkie uczucie ... . Albo wszystko na raz !

PostNapisane: 11 sty 2008, o 16:52
przez Piotrek
Moja pierwsza gleba nastąpiła dopiero po dwóch latach w siodle. W sumie nie wiem, czemu tak późno, bo na początku jeździłem dość często, nawet kilka razy w tygodniu. Może to zasługa tych co mnie uczyli, że wsadzali na takie konie, które łaskawie mnie nosiły, nie próbując pozbyć się z grzbietu kłopotliwego ciężaru... Aż przyszły czasy sekcji jeździeckiej AZS w Poznaniu.

Kiedy pierwszy raz pojechałem na Wolę, miałem takie przeświadczenie, że potrafię jakoś jeździć. Po pierwszym treningu uświadomiono mi, jak bardzo nie potrafię :) Dość szybko też przyszło mi poznać Cisusa.

Był to gniady (chyba) wałach, robiący bardzo sympatyczne wrażenie na pierwszy rzut oka. Ale jak mawia przysłowie, pozory mylą... Czyścić trzeba było go w zamkniętym boksie, bo uciekał, a jakoś nie wiedzieć czemu nie wpadłem na to, żeby go uwiązać. Próbował gryźć i kopać, nie dawał nóg do czyszczenia, nie chciał przyjmować wędzidła, przy wyjściu ze stajni wyrywał się i uciekał, a później... jak zaklęty, co najwyżej kłusował, o galopie można było pomarzyć. Dopiero po godzinne walce z udziałem ostróg i bata ustępował i wtedy stawał się niemalże idealny.

Pojechaliśmy kiedyś w teren... Idąc stępem przez pole poklepałem go i powiedziałem : Cisus, jaki ty dzisiaj grzeczny jesteś. I zaraz pomyślałem : obym tylko nie przechwalił dnia przed zachodem. Nie minęło 30 sekund od tej myśli i leżałem na polu, a Cisus zadowolony stał spokojnie obok.

Później upadków było jeszcze kilka, na szczęście zupełnie niegroźnych. I oby tak dalej...

PostNapisane: 11 sty 2008, o 20:27
przez elmijakke
Dwa lata! Jak żeś się uchował? Ja na początku pojechałem na wakacje w siodle i przez dwa tygodnie zawsze udawało mi się jakoś cudem nie spaść, no lae jak przyszedł ten pierwszy raz to później już jak ulęgałka....... :mrgreen:

[ Dodano: Pią Sty 11, 2008 7:29 pm ]
ref-ren napisał(a): ja nadal jezdze konno i nadal kocham swojego Shoguna
ale kon to kon... a ziemia nie zawsze jest laskawa....

/ref-ren/ Szwajcaria


bo chodzi o to żeby we wszystkim umiar... :grin: , a co komu jest pisane to już nie od nas zależy....

PostNapisane: 11 sty 2008, o 20:30
przez Piotrek
Sam się zastanawiam jak to się stało. Bywały różne sytuacje, jeździłem zarówno na padoku jak i w terenie, ale jakoś nigdy nie było krytycznych sytuacji. Dopiero na Woli się zaczęło, ale tam też zaczął się prawdziwy trening...

PostNapisane: 11 sty 2008, o 20:46
przez Lookas
może to kwestia "prawdziwego treningu":)

Znam podobny przypadek. Znajoma jeździła u jakichs swoich przyjaciół. Głównie tereny. Bez upadków. Przerwała na kilka latek a potem wróciła do jazdy i.....najpierw oświadczyła, ze w koncu ktos od niej wymaga i koryguje a własciwie uczy stylowej jazdy. To było najpierw a niedługo poźniej zaczęła spadać:) Sądzę, ze to kwestia korekty postawy i dosiadu, a co za tym idzie równowagi i wyczucia. No i złozoności i stopnia trudności ćwiczeń. I na koniec koni. Szkólkowe konie to bardzo nieprzewidywalne zwierzaki.

PostNapisane: 11 sty 2008, o 20:50
przez Piotrek
W moim przypadku chyba chodziło o konie. Po porstu dostawałem zawsze takie, żeby nie sprawiały problemów. Zdarzały się różne przypadki, raz nawet galopowałem mimo własnej woli wprost na jezdnię pełną ciężarówek i przed oczami miałem scenę z Zaklinacza Koni, ale spaść jakoś mi się nie udało. A na Woli po prostu nie było chętnych na Cisusa, bo się go wszyscy bali, no to dostałem ja, że niby sobie z nim radę daję. No i dzięki niemu w końcu spadłem ;)

PostNapisane: 12 sty 2008, o 01:40
przez myta2
Koledzy czas i na mnie, ale zanim opiszę swoje „gleby” no może jedną bardziej efektowną , to odniosę się do kilku ostatnich postów:
A więc szkółkowe konie – to nieprawda że są nieprzewidywalne, już ich właściciel dobrze wie co w którym momencie który zrobi i jak zareaguje (w 100%) tylko rajtry w szkólce nie koniecznie. Koń szkółkowy wie że lekcja trwa godzinę i jak wykręci jakiś numer to się mniej narobi, a lekcja pokory zawsze się przyda (tak żeby delikwent nie myślał że z niego już mistrz WKKW).
Szalone konie których nie idzie ubrać kopią gryzą itd. Itd. – to nie ich wina ktoś je zraził do wędzidła do siebie (na myśli mam człowieka ogólnie), do siodłania itd. ( znam starą kobyłkę której nigdy nie osiodłałem nie wyczyściłem i do boksu nie wszedłem – po 2 latach zaakceptowała mnie tzn mogłem spokojnie przejść obok jej boksu i nie zostać ugryzionym.
Dodam że jeździłem na niej b. dużo – genialny koń profesor – w stajni mówiliśmy na nią MATKA, ona po prostu miała uraz do facetów siodłały ja 14 letnie dziewczynki, a ja w tym czasie robiłem konie dla nich. Matczysko nie tolerowało nawet swojego chlebodawcy w boksie (rzucała się zębiskami i kopytami na facetów) po wyjściu w stajni było już ok. od właścicieli dowiedziałem się że była katowana i głodzona itd. Itd.)
No ale powrót do tematu: Nie będę pisać o tych przykrych z połamaniami itd. Napisze o wstydliwym i śmiesznym zarazem. Było to na początku mojej pracy w Białymstoku – styczeń a więc zimno jak cholera i śniegu z metr. Byłem pierwszy raz w nowej stajni ( pomyślanemu Rotmistrza Kusza z 5 lat, trochę innych doświadczeń w innych stajniach będzie ok.) dostałem Nerwinę kawał kobyły z 175 w kłębie potężna ( Nowielicka klacz notabene, tak więc nie byle co) gniada, po prostu maszyna. Wskoczyłem w swoje oficerki (na miarę szyte skórzana podeszwa) weszliśmy na ujeżdżalnie (oczywiście pod chmurką) śniegu jak mówiłem z metr. Lewa noga w strzemie zadek w górę i kto ma buty z skórzaną zelówką to już wie co było, znalazłem się pod koniem w śniegu – następnie były jeszcze 2 próby które skończyły się podobnie, no i co, baba musiała mi nogę przytrzymać żeby na konia wskoczyć. Było mi tak wstyd że po jeździe prosto do szewca pojechałem i gumowe podkładki w butach zainstalowałem. Później nie było już problemu z wskakiwaniem na Nerwinkę, ( na marginesie, z założenia nie wsiadam na konia z klocka). Ot i tyle.
:oops:

PostNapisane: 13 sty 2008, o 01:00
przez Ułan świętokrzyski
Kto na konia siada z płota....
Jak to spiewa się w żurawijce, Jak to kiedyś mówiono - póty człek żyje - póki sam konia dosiąść jest w stanie!!!

PostNapisane: 13 sty 2008, o 11:09
przez Lach
Musze koledze [24lata] powiedziec. Ucze go jezdzic bo przyjechal na 2 miesiace z emigracji i sam nie wsiadzie na kobyle 175. Jest na co, ale udowodnilem mu ze idzie wsiasc i wskokiem:)

PostNapisane: 13 sty 2008, o 16:03
przez Ułan świętokrzyski
W tym wieku też wslakiwałem! Ale jak co to najlepiej podłużyć lewe strzemię przy wsiadaniu! Ważne że samemu!

PostNapisane: 13 sty 2008, o 21:34
przez myta2
Amen

PostNapisane: 14 sty 2008, o 09:47
przez ref-ren
Ułan z Pacanowa napisał(a):W tym wieku też wslakiwałem! Ale jak co to najlepiej podłużyć lewe strzemię przy wsiadaniu! Ważne że samemu!



Kazdy wiek ma swoje prawa
Jazda konna ... nie zabawa...
Nie pomoze duch ochoczy...
Wyzej dupy nie podskoczysz...

/ref-ren/Szwajcaria